Czyli pekiński stopover, noc w hotelu 6*, Chiński Mur, zupa i 100 daniowa kolacja.
Nasza pekińska przygoda
rozpoczęła się dosyć nieoczekiwanie – w listopadzie 2011 roku
kupiliśmy bilety na lot
polskimi liniami do Wietnamu na październik roku następnego. W
międzyczasie LOT zlikwidował połączenie Warszawa-Hanoi
zastępując je połączeniem do Chin.
Dano nam standardowy
wybór- albo anulujemy lot albo lecimy z przesiadką. Wybraliśmy
oczywiście bramkę numer dwa czyli przez Pekin do Hanoi, przy czym
udało nam się wynegocjować jednodniowy stopover w chińskiej
stolicy. Wizę załatwiliśmy na ostatni moment przed wylotem, a o
hotel byliśmy spokojni, ponieważ LOT obiecał zapewnić nocleg. O samym
przebiegu lotu napiszemy kiedy indziej ( przy okazji postu o posiłkach
serwowanych w samolotach). Napiszę więc tylko, że lot przebiegł
bez większych ekscesów, samolot pamiętał lata 80', było zimno, a
system rozrywki pokładowej praktycznie nie funkcjonował
.
Lotnisko w Pekinie jest
duże, nowoczesne i czyste, a obsługa bardzo dobrze mówi po
angielsku więc nie mieliśmy problemu ze zlokalizowaniem stanowiska
LOTu skąd przedstawiciel linii zabrał nas do Hotelu.
I tu zaczyna się
właściwa część tego posta – hotel, w którym nas zakwaterowano
to Langham Place 6*. Nie jestem i nie byłem fanem nocowania w
drogich hotelach gdyż uważam to za zbędny drenaż kieszeni ale tym
razem to nie my płaciliśmy.
Po przekroczeniu drzwi
wejściowych naszym oczom ukazał się bizantyjski przepych-
ogromna recepcja, lobby, wszechobecne złocenia i padająca wręcz do
stóp obsługa. Ciekawostka – każdy członek załogi miał
plakietkę z jego „anglojęzycznym imieniem” (nikt jednak nie potrafił wytłumaczyć w jaki sposób imię Xuan przetłumaczono na Betty) . Zależało nam
jednak bardziej na załatwieniu szybkiego check-in'u, wzięciu
prysznica i udaniu się na Chiński Mur ( lub Wielki Mur jak kto woli
– spróbujcie zapytać kogoś na ulicy o Chinease Wall :) )
Okazało się to wcale
niełatwym zadaniem, gdyż było już trochę późno i ostatnie
autobusy odjechały ( z pętli, na którą się udaliśmy ostatni do
Baling odjeżdżał ok. 12.00 )
Ostatecznie trafiliśmy
na mniej uczęszczany odcinek muru dzięki czemu udało nam się
uniknąć tłumu turystów, niestety nie uniknęliśmy mgły i
zmęczenia spowodowanego zmianą czasu.
A jak sam mur? Jeżeli
wyobrażacie sobie odbierające dech uczucie towarzyszące stanięciu
na jednym z najbardziej epickich cudów Świata zbudowanych przez
człowieka to właśnie tego nie czułem. Owszem widok był całkiem
przyjemny stąd kilka zdjęć poniżej, ale przy tym kłuł w oczy
wystający spomiędzy wypalonych wieki temu cegieł ( fakt, faktem że
również znaczna ich część nie jest autentyczna) – BETON!
W drodze powrotnej
zahaczyliśmy jeszcze o lokalną knajpkę i zjedliśmy zupę.
Czas na wielki finał,
hotelowa restauracja w sześcio* Langham Place. O ile lekko
oszołomieni byliśmy przepychem panującym w hotelowych holach i
pokojach, o tyle restauracja wywołała prawdziwy szok. Szokowały
nie tylko kolejne bogate zdobienia, ekskluzywny wystrój i ponad 100
potraw dostępnych w bufecie, do tego kilkadziesiąt sosów i różne
zakąski, fontanny z czekoladą itp. Niesmaczny wręcz wydał nam się
fakt (przybyliśmy chwilę przed zamknięciem restauracji), że te
wykwintne często potrawy, owoce morza (homary, kraby, ostrygi, małże
św. Jakuba itp.) były po prostu po kolacji wyrzucane na śmieci co
udało nam się podpatrzeć. W kraju, w którym na niejednej
prowincji ludzi stać ledwo na miskę ryżu, a dysproporcje społeczne
są jest to po prostu trochę nie na miejscu.
Przejdźmy jednak do
najważniejszej części tego wieczoru czyli samych dań. Trochę
żałuję, że nie zrobiłem więcej zdjęć ale cóż, głód
odebrał mi władze umysłowe i skupiłem się na jedzeniu.
Na czele serwowanych
potraw znalazły się pyszne dim sumy podawane w koszykach w różnych
wariacjach smakowych. W zestawieniu top znajdzie się na pewno
pikantna duszona wołowina, mikroskopijne suszone krewetki i pieczone
kacze łby. Agacie zdecydowanie najbardziej smakowały owoce morza i
sushi. Samo wybieranie potraw zajęło nam ok. pół godziny.
0 komentarze:
Prześlij komentarz